24.01.2018
Irlandzkie wspomnienia
Chłodny, mglisty poranek 4 listopada to początek mojej zagranicznej wyprawy za wiedzą. To początek przygody z Irlandią i językiem angielskim. Podróż była wyzwaniem logistycznym, ale wieczorem udało się dotrzeć do celu podróży - Cork. Właściciele domu, w którym zamieszkałem, Ted & Georgina, okazali się bardzo sympatycznymi osobami, wykazującymi się dużym zrozumieniem dla mojej nikłej znajomości języka. Wieczorem w ramach aklimatyzacji wybrałem się do centrum Cork, w celu wyznaczenia trasy do szkoły. Noc w nowym miejscu minęła szybko. Poranek okazał się zwyczajny jak na Irlandię, a więc deszczowy. Jednak nie przeszkodziło mi to w wybraniu się na pierwszą wycieczkę poza miasto. Dzień wolny od zajęć trzeba było wykorzystać jak najlepiej. Wybór padł na małą, malowniczą miejscowość obok Cork – Blarney. Zwiedziłem średniowieczny zamek w mieście Blarney, wzniesiony w 1446 roku. Popularna atrakcja turystyczna, głównie ze względu na tzw. Kamień z Blarney. Legenda głosi, że ten, kto go pocałuje, uzyska dar elokwencji i przekonywania. Niestety nie udało mi się go pocałować, ponieważ nie lubię zwisać głowa w dół. Wokół zamku rozpościera się fantastyczny ogród z bardzo bogatą kolekcją drzew iglastych. Tak minął pierwszy dzień.
Następnego dnia wstałem bardzo wcześnie, nie mogłem spać – to zapewne ze względu na emocje. Dojechałem w 25 minut autobusem do centrum miasta nad rzeką Lee (kilka tygodni wcześniej wylała zalewając całe centrum). Dotarłem na miejsce do mojej szkoły - Active Centre of English Training. Dziwne uczucie – codziennie chodzę do szkoły, ale nie jako uczeń. Na wstępie test no i przydział do grupy – A1. Już po kilku minutach uświadomiłem sobie, że łatwo nie będzie. Po godzinie chciałem uciec, a po zajęciach byłem przekonany, że już tu nie wrócę. Pierwsze zakupy, spacer, w deszczu, po centrum Cork przywróciły mi wiarę w siebie. Przecież coś tam „spikam”. Wiara w siebie przyda się, ponieważ czeka mnie jeszcze wieczorna praca – zadanie domowe. No i bardzo szybko okazało się że bez pomocy się nie obejdzie. Pierwszy dzień nauki a ja już potrzebuję pomocy. Dobrze, że mogłem liczyć na wyrozumiałość i przychylność mojej korepetytorki. W tym miejscy jej dziękuję, bo wiem, że byłem sporym wyzwaniem. Kolejne dni nauki to wzloty i upadki. Jednak nie poddawałem się. Również mój nauczyciel Finbarry nie podawał się (nie zazdroszczę mu). W grupie wspieraliśmy się, pomimo ograniczeń komunikacyjnych i znacznych różnic: Juan Pablo (zwany JP Bond) z Boliwii zamieszkujący w Barcelonie, Barbara z Brazylii, Tana również z Brazylii mieszkająca w Anglii i dwie Włoszki – Carola i Camilla. Przy tak zgranej paczce różnice językowe okazały się najmniejszą przeszkodą. Wspólne popołudnia: zwiedzanie miasta, spacery, posiłki okazały się prawdziwą szkołą języka i życia na obczyźnie. W pierwszym tygodniu skupiłem się na zwiedzaniu samego Cork: Muzeum Miejskie, Planetarium - Blackrock Castle, Uniwersytet, Katedra Saint Fin Barre's, Katedra Mary & St. Anne, Muzeum Cork City Gaol, targ miejski oraz piękne uliczki Centrum Cork. Oczywiście nie zaniedbywałem nauki, o czym może świadczyć, nad wyraz satysfakcjonująco, zdany test po pierwszym tygodniu.
Weekend to czas intensywnych wycieczek. W Saturday wybrałem się JP na całodzienną wyprawę nad morze, a właściwie nad ocean – Atlantycki, do malowniczego i kolorowego miasteczka Kinsale. Małe portowe miasteczko jest przesiąknięte historią. W 1601 roku w okolicy rozegrała się Bitwa pod Kinsale pomiędzy wojskami irlandzko-hiszpańskimi oraz brytyjskimi. Do dnia dzisiejszego doskonale zachował się Fort Charles oraz po drugiej stronie zatoki mniej efektowny Fort James. Po posiłku w miejscowym pubie powrót do Cork, ponieważ nazajutrz do przejechania mieliśmy 200 km. Wraz z wschodem słońca (które wyjątkowo utrzymało się przez cały dzień) rozpoczęliśmy wyprawę do Aillte an Mhothair. To był strzał w dziesiątkę. Główna atrakcja Irlandii w pełni zasługuje na to miano. Klifowe wybrzeże na całej długości robi niesamowite wrażenie. Być w Irlandii i tego nie zobaczyć to grzech… Następnie jeszcze kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się na wybrzeżu podziwiając różnorodność krajobrazu. Na koniec jeszcze zwiedzanie miasta Blarney z średniowiecznym zamkiem. Miejsca, w których zatrzymywaliśmy się były piękne, ale i trasa dostarczała wiele przyjemności. Specyficzny krajobraz, architektura.
Drugi tydzień rozpoczął się deszczowo, czyli jak na Irlandię normalnie. To tydzień intensywnej nauki. No i intensywnego myślenia o domu. Emigracja to musi być straszna rzecz. Dzięki nowym znajomym z grupy łatwiej było znieść rozłąkę. Wieczorne wyprawy do centrum Cork, wspólne oglądanie meczy piłki nożnej (niestety Irlandia nie zakwalifikowała się do Mistrzostw Świata) oraz sportu narodowego Irlandii hurling w pubie. Teraz, z perspektywy czasu nie wiem, jak to robiliśmy, że dogadywaliśmy się na wiele tematów: szkolnictwo, historia, polityka, sport a nawet systemy emerytalne w naszych krajach. To pewno kwestia tego, że jak się chce, to zawsze się uda dogadać. 16 listopada to dzień ostatecznej próby – egzamin końcowy – część pisemna i ustna. Wynik satysfakcjonujący, certyfikat zdobyty.
Ostatni dzień w Irlandii to jeszcze krótkie zwiedzanie Dublina, skąd zaplanowałem wylot do kraju. Kilka godzi na takie miasto to zapewne za krótko. Jest powód, aby tu jeszcze powrócić. W godzinach wieczornych wylądowałem we Wrocławiu. Dobrze być w kraju. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Robert Dębski, dyrektor LO